Andrzej Popowicz – „Tatry były i pozostaną dla mnie najpiękniejszymi górami”

Andrzej Popowicz to człowiek, z którego bije niesamowita energia. Uśmiechnięty miłośnik dobrego towarzystwa i wytrawnego wina, znawca motoryzacji i trener komandosów, chętnie dzieli się wspomnieniami z górskich wędrówek. Swoją przygodę z górami zaczął od wspinaczki w Tatrach, później przyszła kolej na góry Atlasu, Kaukazu, Andy i Himalaje. Wraz z Jerzym Kukuczką uczestniczył w udanej polskiej wyprawie na Lhotse, dla którego był to pierwszy zdobyty 8-tysięcznik. Wraz z Adamem Zyzakiem przeszedł „drogą klasyczną” południową ścianę Zamarłej Turni w 50-rocznicę jej zdobycia w 1960 roku,a w 50 lat później (2010 r.) powtórzyli to w 100-rocznicę zdobycia ściany. Posłuchajmy opowieści o pokonywaniu siebie, heroiźmie, satysfakcji ze zdobywaniu szczytów i poznawaniu świata. Ale przede wszystkim o czerpaniu radości z bycia w górach.

Swoją wspinaczkową przygodę z górami rozpoczął Pan od Tatr polskich i słowackich . Była grań Kościelców w zimie, droga Orłowskiego na Mięguszu ( a po południu Kazalnica !) czy też północna ściana Lodowego. Chciałbym zapytać jakie miejsce zajmują Tatry w Pana sercu ?

Tatry – dla mnie to pierwsze góry wysokie. Wprowadzili mnie w nie najpierw Rodzice. Ponieważ dzieciństwo spędziłem w Rabce, już w wieku 6 lat jeździłem nieźle na nartach pod nadzorem Ojca. Mając 9 lat jeździłem już z Kasprowego. Wspinaczkę w Tatrach rozpocząłem już jako student Politechniki Śląskiej w 1959 roku, a jednym z moich instruktorów był Adam Zyzak. I Tatry były i pozostaną dla mnie najpiękniejszymi górami. Są piękne o każdej porze roku. W szczególności miło wspominam wieloletnie wyjazdy (nawet te jednodniowe), zimą na narty a latem na wypady wspinaczkowe. Obecnie piękno Tatr zakłócają te tysięczne tłumy turystów, ale cóż – każdy ma prawo i lepiej jest jak młody człowiek zadyszy się i spoci w górach niż ma rozrabiać po meczu.

Jak wspomina Pan pierwsze wyjazdy wspinaczkowe w latach 60-tych poza granice naszego kraju do Bułgarii, Jugosławii, Szwajcarii i w Pireneje ? Czy były to czyste, górskie wypady czy też mieliście możliwości poznawania innego świata, „za żelazną kurtyną” ?

Wyjazd w Alpy Julijskie i wyjście m.in. na Triglawa to był mój pierwszy wyjazd poza „prawdziwą granicę”, bo Tatry Słowackie odwiedzało się na tzw „Kartę turystyczną”. Więc wyjazd urlopowy do Jugosławii to była zrazu konieczność zaliczenia i gór i jaskiń i wybrzeża i Dubrownika i Sarajewa ( zniszczonego trzęsieniem ziemi). Podróżowałem moim samochodem, a był to Wartburg -Sport- Coupe, chyba jedyny taki w Katowicach. A to był już mój 4-ty samochód (zarabiałem jak na tamte czasy nieźle ). Startowałem nim też w rajdach samochodowych. A podczas wypadu był jeszcze czas, aby składaną i dmuchaną żaglóweczką popływać po Adriatyku. Miałem też „renówkę”, którą w 1967 roku wracałem z Paryża przez Alpy. Byłem w Pirenejach w 1969 roku, oraz w masywach Bułgarii w 1971 roku, ale w tych górach to zaliczałem tylko drogi turystyczne, które traktowane były przeze mnie mało poważnie. Szwajcarię w tych czasach też zwiedzałem turystycznie- samochodem Skoda 1000 MB ( zwana była tysiąc małych błędów !). Na szczyt Materhornu nie udało mi się wtedy dotrzeć.

 

Co było większym wydarzeniem na początku lat 70-tych patrząc z dzisiejszej perspektywy: przejście całkowitej grani Atlasu Wysokiego czy wyjazd do Hindukuszu i zdobycie jako pierwsi Polacy głównego szczytu Langar (7.010 m.n.p.m.) ?

W 1972r udało się zaliczyć grań Atlasu Wysokiego – od przeł. Tizn-Test do przeł. Tizn-Tichka. Było nas siedmiu więc oczywiście nazwaliśmy się „Siedmiu Wspaniałych” ( był taki western !). A całą grań w 11 dni przeszli – Janusz Chalecki, Adam Zyzak i Andrzej Popowicz. Reszta stanowiła zespól pomocniczy. Natomiast do Afganistanu – w Hindukusz cały sprzęt wyprawy i część uczestników jechaliśmy całą drogę Starem – 29. Prowadzili go na zmianę Zbigniew Zitzman (z Bielska-Białej) i ja. To też było i niezłe przeżycie i sukces – szczęśliwie bez wypadku zajechać i powrócić. Oczywiście były po drodze defekty samochodu, ale mieliśmy części zapasowe i daliśmy sobie radę, aby je wymienić. Wyprawa na Langar była w sumie niewątpliwie trudniejsza, dłuższa i liczniejsza niż w Atlas rok wcześniej, ale obie pozostawiły niezapomniane wrażenia i satysfakcję.

W kilka lat później brał Pan udział w skrajnie trudnej, kilkudniowej akcji ratunkowej pod szczytem Kohe-Tazu w Hindukuszu. Czy to pogoda była decydującym czynnikiem, który spowodował upadek aż trzech uczestników wyprawy ?

Pogoda w tych górach jest wspaniała. Tam latem nie zdarzają się takie załamania pogody jak w Himalajach lub Karakorum. Tam też wtedy nie zła pogoda zadecydowała o wypadku. Z Alkiem Pańkowem widzieliśmy na własne oczy jak trójka trawersująca szczyt Koche. Też błądziła pomiędzy szczelinami. A my nic nie mogliśmy im z takiej odległości podpowiedzieć. Przodem schodził Marek Łukaszewski i na stromym odcinku, albo się potknął, albo mu spadł nogi rak. Zaczął się w tempie przyspieszonym obsuwać w dół. Drugi na linie Grzesiu Fligiel i trzeci Janusz Skorek, nie zdołali go zatrzymać i na wspólnej linie kolejno wyrwani polecieli po lodowym stoku w dół. Ogromną prędkością wyrwani zostali w powietrze przelatując ponad kilkunastometrową szczeliną i spadli na strome pole „penitentów”, które bardzo brutalnie ich zatrzymały. Potłuczony i obdarty miejscami do kości Janusz Skorek nie został połamany i w dwa dni później Jurek Kukuczka sprowadził go szczęśliwie do bazy na 4500m.n.p.m. Pozostałych: Marka i Grzegorza trzeba było ściągać. To była katorżnicza robota. Marka ściągali Stasiu Cholewa, Janusz Baranek i Andrzej Popowicz, a Grzegorza : Mirek Krawczyk, Aluś Pańków i Jurek Kukuczka. Wypadek wydarzył się 2 sierpnia. Tydzień później chłopcy poszkodowani już byli w bazie. Tam o ich zdrowie skutecznie walczył dr Michał Gliński (nasz drogi kolega i przyjaciel – zmarł 2 lata temu !) i pomagał mu też wspaniały ortopeda z Krakowa – dr Emil Staszków. No i po skomplikowanej podróży – najpierw na spreparowanych z drągów noszach w dół, potem samochodem do Kabulu, a dalej samolotem przez Moskwę do Warszawy i samolotem sanitarnym do szpitala w Piekarach. Tam – pod opieką fachowego personelu i sprzętu medycznego znaleźli się 28 sierpnia. Po skutecznym leczeniu wszyscy powrócili w góry zaliczając i Himalaje i Andy i inne góry.

W 1979 roku był Pan członkiem udanej polskiej wyprawy na Lhotse. Uczestniczył w niej m.in. Jerzy Kukuczka, dla którego był to pierwszy zdobyty 8-tysięcznik. Jak Pan wspomina tę wyprawę, czy wtedy kiełkowała już myśl, że wkrótce Polacy będą sukcesywnie zdobywać góry wysokie w lecie, oraz praktycznie zdominują je w zimie ?

W 1976r Jurek Kukuczka zaliczył swój pierwszy 7-tysięcznik, a tu na Lhotse w 1979 r. jest na szczycie swojego pierwszego 8-tysięcznika. Jakże paradoksalne jest to, że Lhotse, tylko z drugiej (południowej) strony będzie też Jego ostatnią górą. Ale w czasie dzielącym te dwa wydarzenia Jurek stał się NR 2 na świecie, a nasi himalaiści goniąc światowy himalaizm, który nam umknął w czasach głębokiej komuny, wykazali się profesjonalnymi umiejętnościami walki z mrozem, wiatrem i wysokością. W drodze powrotnej z bazy pod Lhotse w miejscowości Lukla spotkaliśmy Rainholda Mesnera. On nam gratulował udanego sukcesu wyprawy i zakomunikował, że otrzymaliśmy (Polacy) prawo ataku na Everest nadchodzącej zimy i kolejnego ataku Everestu wiosną -nową drogą. Przypominam – tu rozpoczął się ten wspaniały pochód : zimą na szczycie Mount Everestu stanęli Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki, a wkrótce potem, wiosną, pokonując nową drogą szczyt ( Filarem Kukuczki) zdobyli Jurek Kukuczka i Andrzej Czok. W kolejnych latach (O paradoksie !!!!! – czasach stanu wojennego !!!), posypały się dalsze sukcesy polskiego himalaizmu. A ja miałem na kilka lat „zaaresztowany” paszport ! Następny mój wyjazd w góry wysokie (Andy Peruwiańskie) odbył się dopiero w 1986r i to na paszporcie służbowym, który mi udostępnił mój zakład pracy – Główny Instytut Górnictwa.

Przypomnijmy fakty: południowa ściana Zamarłej Turni została zdobyta po raz pierwszy w 23.07.1910 r. (Henryk Bednarski, Józef Lesiecki, Leon Loria, Stanisław Zdyb). Było to przełomowe wydarzenie w dziejach taternictwa, od tego czasu powstał nowy stopień trudności wspinaczkowej „nadzwyczaj trudnej”. Po 50-ciu latach w 1960 roku Andrzej Popowicz i Adam Zyzak na pamiątkę wejścia pokonują tę samą drogę, a następnie po kolejnych 50 latach w 2010 r. robią dokładnie to samo. Poza niezaprzeczalnym wyczynem wspinaczkowym, dla mnie to niesamowicie romantyczny projekt.

To niewątpliwie dość ciekawe wydarzenia zostało opisane w „Taternik-u”- nr 3/2010. Dla głównych „aktorów” tego wydarzenia – pierwszy raz w 1960 r. było normalką. Pochwały i uznanie kolegów z Klubu Wysokogórskiego. Drugi raz – to już chyba głównie „mołojecka sława” dwóch starszych panów – znowu dostali się na łamy prasy !! Ale zaplanowaliśmy to już dobrych kilka lat wcześniej. No i mieliśmy szczęście, że nam pogoda dopisała. Ale nasz wspólny kolega Jasiu Bagsik wymyślił jak mamy „pokonać ” zerwy tej ściany w kolejną jubileuszową datę, czyli 23 lipca 2060 r. : oto mamy dać się skremować, a w jubileuszową datę jakiś osobnik z klubu, który właśnie niebawem się urodzi, ma nasze urny wsadzić do wora i przeciągnąć przez Drogę Bednarskiego . Wtedy to już na pewno wpiszą w księgę rekordów Guinessa.

Co łączy wspinaczkę górską z jazdą na motorze ?

Co łączy wspinaczkę wysokogórską z jazdą na motorze ? – Proszę: gdy zaczynaliśmy się wspinać, to wyjazdy w skałki lub Tatry odbywały się głównie na motorach. Potem zastąpiły je samochody ale zamiłowanie do jazdy na motorze pozostało więc jeździmy nadal. Tylko niektóre motory się zmieniły. Pokonując takie tereny na motorach można dostać w d… nie gorzej niż na trudnej wspinaczce.

Na koniec chciałbym zapytać o Beskidy, w których mieliśmy okazję się spotkać. Czy ma Pan ulubione szlaki, miejsca, które szczególnie są bliskie ?

Czy mam ulubioną górkę w Beskidach ? Nie mam jakiejś specjalnie ulubionej. Ale można postawić inne pytanie ; na której bylem najczęściej ? – Odpowiadam : na Skrzycznem ! Głównie z a sprawą narciarstwa zjazdowego. Trasą FIS zjechałem grubo ponad tysiąc razy. W tym też ileś tam (??) razy w zawodach. Też Małe Skrzyczne ! Ale nie gardzę i innymi. A na nogach to teraz najczęściej łażę w okolicach Bielska-Białej. I to jest fajne, że tu, w pobliżu miasta (niegdyś wojewódzkiego) można łazić pół dnia nie spotykając więcej niż 5 -8 turystów. Jakże to porównać z tym co dzieje się wokół Zakopanego ?

 

Poniżej relacja Andrzeja Popowicza, która ukazała się drukiem w „Taterniku 3/2010” ze zdobycia Zamarłej Turni w 1960 r. i 2010 r.

Podwójny jubileusz Zamarłej Turni

1960

Był lipiec roku 1960 i wielkie święto gomułkowskiej rzeczywistości – 22 lipca, a więc wolne od pracy. Wypadło ono w piątek, a że pracowało się wówczas 6 dni w tygodniu nie omieszkałem skorzystać z dnia urlopu na sobotę (kilka miesięcy wcześniej rozpocząłem pracę zawodową w biurze konstrukcyjnym ZUT „Zgoda”).Już w czwartek po południu dosiadłem Junaka, aby wieczorem spotkać się z przyjaciółmi z Klubu Wysokogórskiego w Morskim Oku – do którego dojeżdżało się jeszcze po drodze szutrowej, za to pod samo schronisko. W piątek nie było nadzwyczajnej pogody, były za to spacery, śmiechy i zabawy w okolicach Morskiego Oka. Młodzi adepci taternictwa spotykali się jednak w górach, aby coś „zakosić”. I nie pamiętam już kto przypomniał sobie, że w sobotę 23 lipca przypada równo 50 lat od pierwszego przejścia drogi

klasycznej na Zamarłej Turni.

Trzeba to uczcić!

Jak?

Oczywiście trzeba drogę powtórzyć! – byłem pełen entuzjazmu, że mój instruktor i kolega Adam Zyzak zaproponował mi ten „wystup”. W sobotę, bez pospiechu, bo pogoda nie była nadzwyczajna, z Morskiego

Oka przez Świstówkę, wyposażeni w moją nową sizalową linę podciągową oraz kilkanaście różnych haków i około 10 stalowych karabinków, młotki, a na nogach wibramy udaliśmy się do Doliny Pięciu Stawów i dalej do Pustej Dolinki. Do Pustej towarzyszył nam kolega Andrzej Majchrowicz, jednak bez zamiaru wejścia w ścianę. Drogę rozpoczęliśmy prawidłowo. Mimo mglistej pogody skała była sucha. Wspinanie było bezproblemowe do drugiego wyciągu. Na trzecim, prowadząc, udało mi się wbić doskonałego haka przelotowego (na kursach w tamtych czasach znany był dowcip: „po co wbija się haki? – po ucho kolego, po ucho!”), śmiało prę więc do przodu. Przede mną dolny trawers w prawo. Ale – jak tak dobrze idzie może by tą drogę wyprostować? No i ładuję się w przewieszkę. Ze szczelinami jednak dość ubogo. Wbijam więc „simonda”, marnie on dźwięczy pod młotkiem, ale niby jest. Więc próbuję dalej. Metr wyżej kończą się dla mnie możliwości – trzeba się wycofać na szlak pierwszych zdobywców. Pokonanie przewieszki w dół jest zawsze trudniejsze, niż do góry, ale przecież mam haka… Nie zastanawiając się wiele łapię oburącz linę spod haka i opuszczam się, jednakże ten „psychologiczny” hak okazał się tylko „psychologiczny”. W ułamku sekundy robię już kozła w powietrzu widząc Grań Hrubego do góry nogami i szybki ruch kulącego się na stanowisku Adama, zaciskającego jednocześnie linę asekuracyjną (podwójne żyły). Słyszę brzęk haków, a w głowie mam kłąb tysiąca myśli jednocześnie. Walę plecami – na szczęście chronionymi chorolezką ze zwiniętym w niej swetrem – w jakiś występ skalny i w następnym ułamku sekundy czuję potężne szarpnięcie, które oznajmia mi, że wiszę tuż koło przerażonego Adama. A więc nie wylądowaliśmy na piargach Pustej. Gdzieś z rejonu Zmarzłej Przełęczy słychać było komentarze obserwujących nas turystów: „widzieliście jakie mieli szczęście?”. Między nami rozpoczyna się pamiętny dla mnie dialog:

Żyjesz ?

Tak!

A nic ci nie jest?

Nie wiem! – Sprawdzam.

Ręce się ruszają, nogi też. –

Chyba nic!

Na to Adam wyciąga łapę:

Gratuluję wstępu do klubu lotników!

Zaliczyłem lot na pewno przekraczający 15 m

To ja poprowadzę mówi Adam.

Nie nic mi nie jest, pójdę dalej. – odpowiadam.

Ten hak przelotowy po drodze był świetny. Przechodząc ponownie koło niego sprawdziłem go i stwierdziłem, że nawet się nie obluzował. Tym razem idąc już we właściwym kierunku nie mieliśmy trudności zapierających dech. Wyciąg po wyciągu bez problemów dotarliśmy na szczyt. Potem już tylko zejście na Kozią Przełęcz i w dół do Pustej Dolinki. Przed wieczorem powróciliśmy do Morskiego Oka. Tam herbatka, kolacyjka (cielęcinka z fasolką z puszki) i wreszcie winko… dużo winka w gronie przyjaciół! Dopiero gdy zaległem w śpiworku w namiocie nad „zasranym plesem”, bo tam się wtedy biwakowało, tak naprawdę przestraszyłem się tego co mogło się stać.

2010

Minęło pól wieku!!! Były różne góry, różne przygody i różni partnerzy. Wszystko jakoś szczęśliwie minęło. Gdy nastał XXI wiek coraz bardziej gnębiła nas uporczywa myśl – zbliża się 100lecie Zamarłej. Będzie „szpan”, jak powtórzymy ją w tym samym składzie. Gdy brakowało już tylko 2 lata, nasz młody kolega z Klubu – Robert Furczyk zaproponował, czy mógłby dołączyć do naszego zespołu. Oczywiście, nie mieliśmy nic przeciw temu. I tak nastał 21 lipca 2010 r. Po południu – tym razem nie Junakiem i Jawą, lecz Toyotą RAV4 i Skodą Roomster zajechaliśmy nad rzeczkę w okolicy Witowa. Tam biwaczek, podział sprzętu. Nie powiem, że bez przyjemności przyjąłem propozycję Roberta, że weźmiemy jego 8mm „mamuta” długości 2×50 m, zamiast mojego 12mm długości 45 m. Oznaczało to, że on poniesie w górę ten ciężar. Pewnie w myśli i tak zakładał, że on z racji wieku i postury poniesie największy ciężar. Rano, 22 lipca, po pięknej wygwieżdżonej nocy zajechaliśmy na posesję Adama Maraska w Zakopanem, gdzie zostawiliśmy nasze samochody. Przygotowane plecaki włożyliśmy na plecy i w górę. Adam był za Betlejemką, ja za Pustą Dolinką przez Pięć Stawów. Robert dyskretnie zachował neutralność. Przypadek sprawił, że zaraz po wyjściu na drogę od Adama Maraska napatoczył się sympatyczny taksówkarz, który za niewygórowaną kwotę zawiózł nas na Palenicę Białczańską. Ruszyliśmy do Pięciu Stawów bez pośpiechu, cały dzień był przed nami. Oczywiście, końcówka progu do Pięciu, jak zawsze dawała w kość, tym bardziej że zbliżała się burza i zaczęły padać pierwsze krople deszczu. Robert przyspieszył na tyle, że zanim doszedłem do schroniska on zdążył już kupić w bufecie 3 kawy z mlekiem i 3 wspaniałe szarlotki wielkości dużej męskiej łapy. Przy schronisku tłum. Wszyscy chronią się gdzie się da przed chwilowym rzęsistym deszczem. Do tego kilka piorunów i po kilkudziesięciu minutach wraca słoneczko. Następują 4 godz. słodkiego lenistwa, podczas którego Robert odprowadza napotkane a znane sobie dziewczyny do Wodogrzmotów. Około 6 po południu, przy rozpogadzającym się niebie ruszyliśmy do Pustej Dolinki. Około 20tej jedliśmy tam kolację z doniesionych „własnoplecznie” wiktuałów, popijając takoweż piwko. Nocleg w śpiworach i płachtach wprost na ścieżce z Koziej Przełęczy był cudowny. Niebo rozgwieżdżone. Świstaki zoriantowały się, że mają towarzystwo, ale wkrótce zrozumiały, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Kozice chłodzące rozgrzane upałem ciała na śniegu właściwie wcale się nami nie interesowały. Rano o 5tej Adam zrobił pobudkę, nie było więc pośpiechu; śniadanko, ukrycie w skałach zbędnego w ścianie sprzętu i pod ścianą byliśmy około 7mej. Nie mieliśmy z Adamem nic naprzeciwko propozycji Roberta, aby to on prowadził – robił tę drogę ostatnio 2 lata temu. Obwiesił się ekspresami, frendami i kostkami w ilości mniej więcej 3 razy przekraczającej potrzeby, ale nic to – chłop jest silny. Oczywiście, młotków już nie mieliśmy i nie potrzebowaliśmy. Gdy weszliśmy w ścianę zrobił się ruch na dole i na przełęczach Zmarzłej i Koziej, gdzie pojawili się „kibice” i „paparazzi”. Piszę to, oczywiście, w bardzo przyjaznej formie. Na trzecim wyciągu goniąca nas trójka poprosiła o pozwolenie wyprzedzenia nas w celu robienia zdjęć, nieczęsto wszak zdarza się taki jubileusz i w akcji zespół, który robił tę drogę równo pół wieku temu. Pogoda jest wspaniała, skała cieplutka, miła w dotyku, ściana jeszcze w cieniu, więc upał nie doskwiera. Można się delektować wspinaniem. Na górnym trawersie było trochę mokro i ślisko, a ze szczeliny straszył rozgięty, stalowy karabinek. Być może to ten, z którego wyleciały w dół Skotnicówny. Obyło się bez najmniejszego obsunięcia kogokolwiek, a przed 11tą w miłym towarzystwie „paparazzich” oraz kolegów, którzy dotarli tam z Betlejemki odbyła się szczytowa sesja zdjęciowa. Podano nawet wodę, soczki i smakołyki. Czuliśmy się jak aktorzy na planie filmowym. Na niebie zaczęło przybywać chmur, zgodnie zeszliśmy więc do Pustej Dolinki, gdzie Robert otworzył przyniesioną przez siebie butelkę szampana, która schłodzona w śniegu miała boski smak i godna była wzniesionego toastu. Odbyła się kolejna sesja zdjęciowa, gratulacje, uciecha, znakomity jubileusz i toast za pierwszych zdobywców i za tych co tam stracili życie. Ostatni tydzień wcześniej – od pioruna. Od strony Doliny Gąsienicowej wyraźnie zbierało się na burzę, a Adam i Robert postanowili iść do Betlejemki, trzeba było się więc pospieszyć z bezpiecznym przejściem przez Kozią Przełęcz. Ja poszedłem w dół po pożegnaniu. Nad potokiem poniżej, jeszcze przed burzą, udało mi się przygotować i zjeść skromny obiadek, a potem już tylko w dół i w dół na Palenicę Białczańską – ach, jakże inaczej było w Pustej Dolince i w ścianie Zamarłej, niż w gęstym tłumie ludzi na szosie z Morskiego Oka!

Biuletyn Informacyjny PTT Nr 2 (60) 2010

źródło zdjęć „Zamarła Turnia 2010”:

https://plus.google.com/photos/107431793554421940065/albums/5498110270409444753?banner=pwa