Idzie się aby iść

Wywołany do tablicy przez tych, których już nie ma zaglądam w głąb swej duszy by wydobyć z niej wszystkie okruchy wspomnień tyczące się boskiej świątyni – gór ukochanych. Okruchy, większe kamienie, głazy i szczyty mieszkają we mnie i tworzą mozaikę pamięci niezwykłą – dotykane w różnym wieku, jakże różnie przemawiają. Wielorakość doznań, wzruszeń, piękna i strachu dostarczają niezmiennie ilekroć los łaskawy pozwoli cieszyć się wędrówką najpierw doliną a następnie górską percią do chmur. Nieważne czy w przepaścistych graniach Tatr czy w miękkich grzbietach Beskidów się znalazłem, zawsze odczuwałem to uczucie niewyjaśnionego szczęścia z przebywania w ogromie świata rzuconego pod moje stopy, z ogromem wiatru i falującego powietrza, z przestrzenią jakże inną od codzienności.
W mojej duszy widok gór znaczył tyle co widok świata. Nie było innego, pamiętam że każdy wyjazd na północ z rodzinnych stron budził lęk, gdyż krajobraz nie był otulony tym pancerzem grzbietów. Mogło zdarzyć się wszystko w tym obcym, pustym krajobrazie nie otulonym zastępem rycerzy gotowych bronić mego dzieciństwa. Choć nie potrafiłem jeszcze ich nazwać to stanowiły dla mnie zasłonę, rodzaj dalekiej ochrony przed innym, bezpłciowym horyzontem. Jak ryba nie zastanawia się nad środowiskiem wody, dopiero gdy jej zabraknie odczuwa jej śmiertelny brak – tak dla mnie góry były składnikiem codzienności, swojskiej i normalnej. Tylko w otoczeniu gór wszystko było spokojne, stałe i niezmienne. Krajobraz pokrywał się styczniowym śniegiem, wabił zielenią maja oraz iskrzył kolorami jesiennej tęczy – jednak zawsze w ramach tego samego rysunku stworzonego przez budowniczego tych masywów.
W dzieciństwie najważniejszy był Grojec. Góra-Drogowskaz w przenośni i w bardzo konkretnym wymiarze. Stojąca pośrodku mej kotliny, wskazująca podróżnym kierunki świata była zaprzeczeniem milionów lat wypłukiwania przez Sołę wszystkiego co napotkała na swej drodze. Grojec zwyciężył, oparł się tym kroplom drążącym skały i dzielnie wytrwał do mych narodzin. Grojec znałem właśnie od strony, gdzie oplatała go ta dama beskidzkich rzek – tam właśnie spędzałem każde lato ucząc się pływać w jej nurtach. Patrzył na to spokojnie zwalisty Władca, użyczając swych ramion opadających ku rzecze. Tam właśnie na jazie, jako paroletni szkrab cieszyłem się wodą, słońce i ścianą Grojca.

Grojec na tle Kotliny Żywieckiej

Co ciekawe, wtedy kojarzył mi się najmocniej z czarno-białym telewizorem stojącym na komodzie u moich dziadków. Na szczycie Grojca stał już wtedy przekaźnik telewizyjny wybudowany na ruinach średniowiecznego zamku Skrzyńskich i podczas niemal każdej burzy piorun bił w niego niczym w krzyż na Giewoncie. W domach gasły szklane oczy odbiorników , zapadała konsternacja
– wreszcie ktoś, najczęściej dziadek wypowiadał słowa: „Zaś Itzeli musi iść na Grojec i naprawić”.

Widok z Grojca – Przypór a za nim Romanka
Grojec widziany z Ostrego Wierchu

Ale tak naprawdę góry zaczęły mnie przywoływać w zimie, skusiły pobielonymi stokami i szusowaniem w pogoni za bijącym sercem. Odkąd pamiętam miałem narty, plastikowe, dziecięce przypinane do buta skórzanymi wiązaniami. Zresztą wtedy inaczej wyglądało szaleństwo, na stok szły pokolenia a było to tak radosne, tak śpiewne i śmiejące się towarzystwo, że ta możliwość zjazdu stawała się najpiękniejszą sprawą na świecie. Na stokach pobliskiej Garówki na wielkich saniach jechał dziadek przytrzymując moją ciotkę, obok nich kręcił na nartach mój tata a ja na dole z wypiekami oczekiwałem czy odważą się skoczyć na uklepanym wcześniej nasypie. Wokół nas biegał ogromny pies dziadka pilnując kompani oraz szczekaniem wyrażając swój zachwyt. A pomysłów, a fantazji nie brakowało. Jest takie zdjęcie w albumie – mój tato na nartach. Stoi nagi jak święty turecki opierając się kijkach z szarmancko założoną czapką na głowie. O przepraszam, miał jeszcze jeden element stroju: ciemne majtasy. Tak właśnie jeździł na deskach budząc popłoch i salwy śmiechu na stoku. Pamiętam radość, płonące oczy i zmrok który zawsze zastawał nas przy śniegowych harcach. Dopiero ciemność przeganiała nas do ciepłego domu i dymiącej kolacji. Zjazdy z pobliskich górek czy z wąwozu pomiędzy Garówką a Burgałowską były uskuteczniane, gdy tylko skończyły się lekcje – biegło się po sanki lub narty i cieszyło każdą rześką chwilą.
Grojec także odcisnął we mnie zimowy ślad, znacząc mnie na przyszłe lata. Podczas jednego z wypadu na jego północny stok podpinając się do orczyka prehistorycznym kluczem (zaczepianym skórzanym paskiem do spodni) upadłem na stalową linę ciągnąca narciarzy. Poczułem ból w twarzy i kruszenie fragmentu przedniego zęba. Tak zostało.
Potem poznałem nieco dalej położone tereny. Zaczęły się jednodniowe wypady z tatą na narty do Zwardonia, na stoki Rachowców. Tak naprawdę wtedy odczułem po raz pierwszy ogrom i piękno otaczających mnie gór. Misterium rozpoczynało się dzień wcześniej, tato dokładnie dopasowywał wiązania, sprawdzał buty, smarował deski rozciągnięte w największym pokoju naszej blokowej klitki komentując z cicha prace, które wykonywał. Patrzyłem jak starannie szlifuje nadmiar świecowego smaru, przygotowuje ubranie oraz jedzenie na cały dzień. Czułem się mały i niedojrzały, nie wtajemniczony w ten rytuał – jakbym nie osiągnął pewnego stopnia wtajemniczenia w te sprawy. Ale jednocześnie czułem siłę i spokój ojca – oparcie w tak drobnych sprawach dawało poczucie siły i spokoju w tych najważniejszych. Rano najpierw trzęsącym autobusem a potem usypiającym swym monotonnym rytmem pociągiem zdążaliśmy w stronę wyciągów. Coraz większe wały śniegu za oknem oraz białe puszyste szaty, w które przyobrane były drzewa działały magicznie – jakby wstępowało się do innej krainy, tak bliskiej a jednocześnie tak innej od dnia codziennego. Lubiłem ten stan pół-letargu, odliczania kolejnych stacji, tej specyfiki pustego niemal wagonu ciągnącego przez dymiącą lokomotywę. Chyba nawet myśli nie miały dostępu do świadomości, bardziej tkwiłem w rzeczywistości mijania, przepływu krajobrazu za oknem. Patrzyłem na zasypane wioski, które pytały mnie jakby z wyrzutem: jak można tutaj przeżyć ten zimowy czas, gdy nie ma nawet śladu drogi a każdy kierunek wydaje się równie zgubny. Oglądałem biało zasępione szczyty, malowane przełęcze, bezleśne polany pamiętające czasy, gdy w letni czas wędrowali tędy pasterze ze stadami owiec. Miałem wrażenie pewnego cofnięcia się w czasie oraz swoistej lejącej się senności pierwotnego świata. Ta okolica widziana z okna sunącego pociągu była poza zainteresowaniem ludzkim, zdawało się jakby bezcelowo trwała w swym pięknie. Przysypana, zapomniana, nieruchoma. Wreszcie, gdy docierało się do ostatniej stacji miało się szanse dotknąć tego świata, założyć deski i sparzyć płuca mroźnym, iskrzącym powietrzem. Tak, dzień spędzony na beskidzkich stokach był dla mnie nieporównywalny do niczego. Poczucie górskiej wolności spotęgowane białym szusem działał oszałamiająco, chciało się krzyczeć i krzyczało się na całe gardło. Mobilizacja organizmu, pokonywanie bólu i strachu przed prędkością – wreszcie radość i satysfakcja ze szczęśliwego zjazdu. Nie sposób zliczyć tych wyjazdów, każdego roku gdy tylko warunki pozwalały szusowaliśmy na stokach Pilska, pobliskiej Jastrzębicy w Przyłękowie czy pod Boraczą w Węgierskiej Górce. W późniejszych latach juz w towarzystwie szkolnej czy tez studenckiej braci poznawałem stoki Beskidu Śląskiego, głównie Czantorii oraz tatrzańskiego Nosala.

Wielka Rycerzowa

Dzięki nartom poznałem przestrzeń, rześkie powietrze, niekończący się horyzont bieli, którą pokryte były szczyty i zbocza moich gór oraz niespotykane uczucie radosnych fal zalewających moje ciało i umysł. Czułem się lepszy, bardziej pełny jako człowiek – dzień dostarczał satysfakcji czerpania z naturalnych jego zasobów. Ta prosta, niemal dzika przyroda beskidzkich stoków w połączeniu z adrenaliną zjazdu to było wszystko czego potrzebowałem by czuć szczęście.

Zmarzły Staw

Jednak prawdziwy puls i piękno wprost do mnie przemawiających górskich bezdroży odkryłem podczas letnich wędrówek. Właśnie, wędrówek. Góry najpiękniej odczuwam, gdy przemierzam szlaki. Człapanie za znakami namalowanymi na drzewach i kamieniach odczuwam jako metaforyczne przemierzanie życia. Zawsze trafiały do mnie sformułowania, iż nie jest istotny cel naszej wędrówki lecz sama droga. „Wędrówką jedną życie jest człowieka”, brzmią w uszach słowa Stachury. Z obrazów filmowych przemawia do mnie bohater Polańskiego – „Płynie się aby płynąć – idzie się aby iść”. Tak bez ogródek dotykam tutaj tego co dla mnie najważniejsze. Najgłębszej prawdy życiowej o płynności naszej egzystencji, o dzianiu się chwil, o ciągłym ruchu czy też jak powiedziałby Nietzsche – stawaniu się. Nie jesteśmy statyczni – wpisani w czas uczestniczymy w wielkim procesie, wydarzaniu się świata. Wy-darzaniu – to Heidegger zwrócił uwagę na te cząstkę daru jaka ukryła się w słowie określającym istotę naszej rzeczywistości. Bo istotnie, darem jest możliwość dana nam nie wiadomo jak i gdzie, nie wiemy kto rzucił te kostki, kto zakręcił machiną Przestrzeni i Czasu, dość rzec, że jesteśmy – odczuwamy siebie. Zaprzeczeniem urywkowości i szarpanej przypadkowości dni płynących w codzienności jest właśnie miarowa wędrówka górskim szlakiem. Tam jestem sobą. Cienka nić drogi znaczona raz lepiej raz gorzej, biegnąca z niewiadomego Za-nami i niknąca w równie tajemniczym Przed-nami, strome podejścia na grzbiety i łagodne wejścia w dolinę, zmienność aury dzięki której raz zalewa nas słońce raz mokniemy w strugach ulewy – czyż to nie opis życia ? Nieoczekiwanego, zaskakującego pięknego i groźnego zarazem. To estetyczne odczuwanie górskiej wędrówki przemówiło do mnie najmocniej. Fantazyjne kształty morza brunatnych szczytów, barwy dobrane z palety farb malarza świata przekształcone przez słońce i porę dnia, wreszcie własny bagaż skojarzeń i odczuć doprowadzał mnie do mistycznych niemal uniesień. W górach odczułem co to metafizyka oraz co to miłość. Każde pojęcie przefiltrowane przez rozległy widok powodowało, ze nabierało ono właściwego znaczenia. Tam kształtowałem siebie oraz wszystko to co dla mnie ważne nabierało własnego ciężaru.

Autor: Robert Słonka