Jan Nogaś – „Każdy ze szlaków, ścieżek i dróg stają się ulubionymi”

Jan Nogaś to człowiek, który łączy radość poznawania i zdobywania górskich szczytów z równie mocną pasją, przekazywania wiedzy na ich temat. Wędrował i wspinał się w Karpatach, Alpach i Karakorum, oraz jako Jako Przewodnik Tatrzański i Przewodnik Beskidzki prowadzi od wielu lat wycieczki górskie, oraz krajoznawcze, dzieląc się pięknem karpackiego świata. Niezwykle ciekawe są jego opowieści dotyczące gór i kultury Słowacji, którą poznał dogłębnie w ciągu niezliczonych wycieczek i wypraw górskich. Śmiało można powiedzieć, że jego osoba łączy ludzi w górach, a granice tak naprawdę nie istnieją. Kilkanaście lat temu z jego inicjatywy powstał Klub Turystyki Wysokogórskiej działający przy PTTK w Bielsku-Białej, którego członkowie eksplorują góry na wszystkich kontynentach. Jest także wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego o/Bielsko-Biała, najstarszej polskiej organizacji turystycznej, która także obecnie mocno kształtuje oblicze turystyki w Karpatach. Jako instruktor szkoli przyszłych przewodników beskidzkich przekazujac im swoje doświadczenie, a co najważniejsze wciąż najchętniej zakłada plecak i rusza na wspólne wyprawy w góry. Wielokrotnie miałem okazję rozmawiać z Jankiem o naszej wspólnej pasji wędrowania i cieszę się, że dał się namówić na spisanie garści wspomnień, oraz górskich refleksji.

Mój pierwszy, prawdziwy kontakt z górami zaczął się dopiero wtedy, kiedy zacząłem studia na AGH w Krakowie. W mojej rodzinie nie było górskich tradycji, moje pierwsze niskogórskie wycieczki to wyjazdy szkolne w Góry Świętokrzyskie. Ale zawsze fascynowali mnie „twardzi ” ludzie, odkrywcy, zdobywcy, ratownicy, przewodnicy, tacy którzy radzili sobie w każdych, najtrudniejszych warunkach. Rozczytywałem się w książkach o takich bohaterach myśląc, jak ja bym się zachował w ich sytuacjach. Na AGH działało pod egidą PTTK, i działa do dziś choć trochę przekształcone, Studenckie Koło Przewodników Górskich. Zapisałem się na kurs tzw. przewodnika studenckiego. Zdałem niełatwe egzaminy i jako „tatrzański” miałem prawo prowadzenia studenckich wycieczek”, obozów wędrownych i studenckich baz w Tatrach i Pieninach, zasilając przy okazji swój skromny budżet studencki. Lubiłem to mimo że trzeba było przyjemności godzić z ciężkimi studiami i przedłużyło mi to studia o rok. Tamten czas to jeden z najmilszych okresów w moim życiu. Tamtych ludzi, w moim środowisku, prócz niewielu „zawodowych polityków” cieszyła młodość, dużo miejsca w górach i schroniskach, ograniczenia jakie wtedy występowały, były traktowane jakby nas nie dotyczyły i nie ograniczały. Już jako magister inżynier musiałem się zmierzyć z rzeczywistością, trafiłem do pracy zgodnie z wykształceniem do tzw. przemysłu węglowego, a konkretnie na kopalnię w dawnym Rybnickim Okręgu Węglowym. Rodzina, mieszkanie, dzieci, praca prawie na „okrągło”, na dłuższy czas wybiło mi góry z głowy. Ale powoli moja sytuacja życiowa się stabilizowała a do gór ciągnęło.


PTTK w Jastrzębiu zorganizowało kurs na przewodników beskidzkich. W dużej grupie kurs i egzamin zaliczyłem ale na wykorzystanie tych uprawnień czasu ciągle było mało. Mimo to kiedy przyszła wiadomość że PTTK w Gliwicach organizuje kurs na przewodników tatrzańskich, bez wahania, z kolegą, zgłosiliśmy się. I raz, czasami dwa razy w tygodniu kursowaliśmy z Jastrzębia do Gliwic na wykłady, a później na wycieczki szkoleniowe w Tatry. Całość, łącznie z egzaminami i tzw. blachowaniem, trwała prawie dwa lata, ale mogliśmy dumnie nosić „blachy ” tatrzańskie. Muszę się pochwalić, że egzaminy z topografii i przyrody zdawałem u samych „ikon” tatrzańskich, śp. Witolda Henryka Paryskiego i jego żony śp. Zosi. Do dziś przechowuję otrzymane od niego z dedykacją pierwsze wydanie Encyklopedii Tatrzańskiej. Coraz częściej dochodziłem do wniosku, że przewodnictwo to zawód i tak traktowany może doprowadzić do rutyny. Obracałem się w towarzystwie ludzi prawie z całej Polski, niektórzy przywieźli ze sobą fascynacje górami i byli twardymi „dołowcami”, ratownikami górniczymi. Nie wystarczały nam już stosunkowo bliskie Beskidy, chcieliśmy czegoś wyższego, trudniejszego. W tym czasie nasze ambicje mogły zaspokoić tylko organizacje zrzeszone w Polskim Związku Alpinizmu. Najbardziej dostępny dla nas był Klub Wysokogórski w Bielsku – Białej. Tam z kolegami skończyłem podstawowy kurs skałkowy. W owym czasie przejazdy z Jastrzębia jeszcze Zdroju do Bielska dla utrzymania kontaktu z Klubem były dość uciążliwe i czasochłonne, a też bardziej nam imponowała działalność KW Gliwice i Katowice. Zasięgnęliśmy u nich „języka” i okazało się. że po pewnych zabiegach personalnych jesteśmy w stanie założyć KW u siebie. Zostałem pierwszym prezesem KW Jastrzębie. Zaczęliśmy „budować” podstawę materialną Klubu. W owym czasie na pięciu kopalniach dzisiejszej Jastrzębskiej Spółki Węglowej w robotach wysokościowych nie mieliśmy konkurencji. Mogliśmy kupić sprzęt wspinaczkowy i zacząć spoglądać w kierunku gór wysokich. W techniki, taktyki, teorię i praktykę wprowadzali nas nasz v-ce prezes śp. Piotr Kalmus i Basia Sienicka – Kalmus, również Paweł Mularz.


Wspinaliśmy się w Wysokich Tatrach Słowackich, byliśmy dwa razy w Alpach Francuskich, poznawaliśmy innych wspinaczy, obyczaje tego kręgu, panoramy, lodowce, przejścia. Mt Blanc, Argentiere i co kto potrafił, przygody i wypadki uczyły gór wysokich. Podnosiły się umiejętności i stopnie taternickie. Działalność, nie tylko górska, się rozwijała, zarabialiśmy na tyle że nawet mogliśmy pożyczyć pieniądze KW Katowice na jedną z wypraw, którą kierował Janusz Majer. Z kontaktów wynikły propozycje. KW Gliwice i KW Katowice organizowały wyprawę w Karakorum dla wytyczenia nowej drogi na siedmiotysięcznik. Trójka „odważnych”, w tym ja, zaproponowaliśmy swój udział i zaczęła się wielka przygoda. Trochę sprzętu osobistego przywieźliśmy z Alp, na resztę sprzętu i wyposażenia trzeba było się dołożyć. Każda wyprawa z kalendarza PZA dostawała pewien przydział dewiz, których ilość miała się nijak do rzeczywistych kosztów. Sposobem wielu wypraw, jak i naszej, było przemycenie w sprzęcie i wyposażeniu towarów, które szybko i korzystnie można było spieniężyć na miejscu. Najpopularniejsze były kryształy wszelkiego kształtu, zegarki, aparaty foto, suszarki, tenisówki i co kto uważał za korzystne. Pakowało się to na dno plastikowych bębnów kupowanych w Krupskim Młynie i dopełniało sprzętem. Celnicy, nawet jeśli sprawdzali, to może z lenistwa, głęboko nie zaglądali. Kierownikiem wyprawy był doświadczony himalaista Janusz Baranek z KW Gliwice. Było nas 12 osób o różnym górskim doświadczeniu, my z Jastrzębia po raz pierwszy w górach wysokich. Większość uczestników poleciała samolotem do Delhi i dalej do Islamabadu, dwie osoby z dwoma kierowcami wiozły Starem pożyczonym większość bagażu wyprawy i w Islamabadzie nastąpiło spotkanie całości. Stąd już wszyscy pojechaliśmy niezawodnym Starem wzdłuż Gangesu słynną Karakoram Highway, najwyżej położoną drogą na świecie o utwardzonej nawierzchni, biegnącą ze stolicy Pakistanu do Kashgaru w Chinach i dalej przez miasteczko Gilgit, pełniące w tej części Karakorum rolę mniej więcej jak Zakopane pod Tatrami, do wioski Sasli. Te okolice to miejsca, gdzie spotykają się pasma górskie Hindukuszu, Karakorum i Himalajów. Star rozładowany wrócił do Gilgit a całość sprzętu przygotowywaliśmy do transportu 54 osobową karawaną do bazy. Po czterech dniach baza była gotowa i rozpoczęła się działalność górska. Wychodziły zespoły dobierane do siebie pod względem doświadczenia, żeby wybrać najdogodniejszą i najbezpieczniejszą teoretycznie drogę. Haramosh, szczyt o wysokości 7397, leżący naprzeciw Nanga Parbat po drugiej stronie Gangesu, zdobyli w 1958 roku Austriacy, nasza wyprawa miała wejść południowo – wschodnią ścianą. Powstawały wyposażone obozy, doszedłem ze sprzętem na obóz drugi do wysokości około 6000 m. i na tym działalność górską zakończyłem, musiałem wracać do pracy. Przed wyjazdem, na moje prośby u pracodawcy o długi urlop bezpłatny po długich staraniach dyrektor kopalni udzielił mi miesięcznego, więc łącznie z wypoczynkowym mogłem działać przez dwa miesiące i ten czas akurat się kończył. Sam wracałem z bazy i korzystając z różnych możliwości transportu dotarłem do Delhi a stąd samolotem do kraju. Wyprawa w górach działała jeszcze przez miesiąc, wytyczając nową drogę na Haramosh.


Wcześniej i później po Karakorum byłem w różnych pasmach górskich, Bałkany Riła i Piryn, Alpy Mt. Blanc, Gran Paradiso, Grossglockner, Jalovec, Grampiany z Ben Nevis, wszystkie najwyższe szczyty w Tatrach Wysokich i na terenie Czech, prawie wszystkie pasma na Słowacji. Koledzy z Klubu Turystyki Wysokogórskiej byli w wielu górach Europy, Azji i Afryki, a być może i na kontynencie amerykańskim, Arktyce i Antarktydzie, tylko nie zawsze mają czas żeby takie informacje przesłać na stronę KTW. Jeśli chodzi o sąsiadów to najlepiej współpraca układa nam się z Klubem Słowackich Turystów, zwłaszcza z regionu Żylina. Mieliśmy wiele wspólnych imprez jako współpartnerzy, wymiana planów działalności, wspólne wycieczki po obu stronach granicy. Na Słowacji model turystyki wysokogórskiej, wspinaczki i przewodnictwa jest trochę inny niż u nas, więc w towarzystwie uprawnionych kolegów słowackich mogliśmy być w Tatrach tam, gdzie nie wszyscy mogą. Uważam że te różnice nie zawsze wynikają ze złej woli osób odpowiedzialnych czy biurokracji, ale ze specyfiki terenów. Trzeba pamiętać że Słowacja jest krajem górzystym, w większości pokryta górami, więc ruch turystyczny i sportowy rozkłada się na większą powierzchnię i powoduje mniejsze zagrożenia dla fauny i flory. U nas góry stanowią chyba tylko 4 % powierzchni kraju a mieszkańców prawie 8 razy więcej. Pewnie nie wszyscy chodzą w góry ale problem jest, wystarczy poczytać albo posłuchać, co o tym mówią parki narodowe. Cieszę się że jestem działaczem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, najstarszej polskiej organizacji, która objęła swoją działalnością Karpaty i od samego początku działalnością swoich członków doprowadziła do uświadamiania potrzeby chronienia skarbów przyrody i praktycznych działań w tym kierunku. Reaktywowane PTT kontynuuje te starania, również wśród młodzieży. Uważam, że ogromna rola i działalność Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego jest jeszcze za mało znana i doceniana i bywa niezauważalna pośród często hałaśliwej i niezasłużonej reklamy innych organizacji i stowarzyszeń. Rosnąca liczba członków PTT i nasza działania pomogą docenić Towarzystwo, na co zasługuje. Po wielu latach działalności w górach przychodzi czas na wspomnienia, w większości są to miłe wspomnienia szlaków, dróg, towarzyszy, kolegów, przyjaciół, schronisk, biwaków, zdarzeń, czasami trochę dramatycznych, które na szczęście dobrze się skończyły. Z bardziej zapamiętanych to nasza przygoda w kilkuosobowej grupie zimą na Babiej, samotny biwak na Agantiere w Alpach i moje wpadnięcie do szczeliny na lodowcu Valle Blanche pod Mt Blanc. Mogę powiedzieć, że jestem jednym z tych żywych, którzy widzieli jak może wygląda szczelina na lodowcu od środka. Każdy ze szlaków, ścieżek i dróg stają się ulubionymi, kiedy się na nie wybieram a schroniska, oprócz kilku, których nie wymieniam, bo to zawsze ocena subiektywna, mile wspominam, zwłaszcza kiedy są odpoczynkiem po ciężkim dniu.
Dziękuję za zainteresowanie mną i za to, że chciałeś mnie wysłuchać.