Pireneje

Pireneje. Potężny skalny masyw oddzielający Półwysep Iberyjski od kontynentalnej części Europy. Góry do niedawna odległe od mego myślenia, zagubione w niewiele mówiącej sferze kojarzonej z suchą, konturową mapą starego świata. W mojej głowie zawsze budziły skojarzenia z armią walecznego Hannibala, który przed wiekami sforsował je poprzez przełęcz Perthus i ruszył dalej w kierunku wyłaniających się na horyzoncie Alp. Potężna armia wodza Kartaginy wraz z kilkoma tysiącami afrykańskich słoni, przemierzała ogromne doliny, pięła się na górskie przełęcze wyszukując optymalnych dróg przejścia, by konsekwentnie zbliżać się do śmiertelnego wroga – rzymskiego cezara. Gdy napotykali niemożliwe do przejścia skalne ściany rozpalali wielkie ogniska a następnie polewali je wodą – w ten sposób granitowe wrota w mękach otwierały przed nimi kolejne przestrzenie. Jego bezprecedensowe męstwo odnotowały kroniki, jego klęska była dla mnie porównywalna z upadkiem Ikara. Marzył o podboju znienawidzonego wroga w sposób o jakim nikt dotąd nie śnił – chciał na barkach słoni przemierzyć górskie szczyty, spojrzeć dumnie w oczy cezarowi i zwyciężyć. Antyczni bohaterowie byli romantyczni. Zima obeszła się z nim bezwzględnie. Zamarzły niemal wszystkie zwierzęta oraz większość armii. Drugi obraz namalowała we mnie pewna starsza Pani. Gdy dowiedziała się o mej planowanej podróży powiedziała: „Gdy będziesz w Pirenejach popatrz na górskie przełęcze i wiedz, że podczas wojennej zimy uciekali przez nie ludzie z Francji do Hiszpanii”. Bardzo mocno podziałał na mnie jej spokojny głos i mądre oczy. Odległa opowieść z czasów wojen punickich mieszała się z historią sprzed kilkudziesięciu lat. Pireneje przestawały być da mnie anonimowym pasmem i z wolna zaczynały nabierać kształtów i znaczeń.

Mity dużo wspanialej od szkiełka i oka tłumaczą rzeczywistość. Za jednym zamachem odnalazłem w nich dzieje powstania Pirenejów oraz wskazówkę co do pochodzenia ich nazwy. Przed znanym nam czasem Iberią władał zacny król Tubal, który miał piękną córkę o imieniu Piren. Na nieszczęście zakochał się w niej ohydny stwór Gerion i starał się o jej względy. Zrozpaczona Piren nie chcąc wiązać się ze szpetnym zalotnikiem uciekła w góry i tam zginęła w jednej ze skalnych jaskiń. Uległa zaczadzeniu dymem z ogniska, który miał zasłonić wejście do groty przed wzrokiem Geriona. Przechodzący nieopodal Zatoki Lwa Herakles odnalazł wycieńczoną dziewczynę lecz pomimo podaniu leków kobieta odeszła do Hadesu. W wielkim smutku pochował ją w grobowcu utworzonym z największych głazów jakie zebrał w całej okolicy. W najwyższym punkcie masywu
stworzonym przez Heraklesa, leży do dziś piękna córka króla Tubala. Skalne ściany, które stały się jej wiecznym domem nazwano Pirenejami. To największy grobowiec na świecie, a piękno leżącej tam Piren promieniuje na całe pasmo.

Mit ukazał nam zarówno powstanie gór oraz wyjaśnił ich nazwę. Serce rozumie jego przekaz, lecz naukowy rozsądek się burzy. Dobrze, zaspokoimy także i jego potrzeby. Obejrzyjmy się za siebie, w głąb ciemnych czasów, gdy formowały się nasze kontynenty. Ujrzymy narodziny Pirenejów i co więcej, nie był to poród jedynaka. Dostrzeżemy jego siostry i braci powstających przy akompaniamencie wybuchu wulkanów, niewyobrażalnych napięć tektonicznych i niespotykanych trzęsień skorupy ziemskiej. Nacierające na siebie płyty wybrzuszyły największe na świecie pasma górskie. Od Pirenejów, poprzez Alpy, Karpaty, Apeniny, masyw bałkański, Himalaje a na wyspach Jawy i Sumatry kończąc powstały archipelagi górskie będące świadectwem niewyobrażalnych sił naporu i kamiennej wojny. Przypomnijmy imiona rodziców: Laurazja i Gondwana – dwa megakontynenty zatopione w przedwiecznym praoceanie. W wyniku miłosnego ścierania poczęły najpiękniejsze ziemskie wybrzuszenia. Wtedy to rozpoczął się największy w dziejach naszej planety proces górotwórczy, który trwa do dziś. Płynnie przejdzie w kolejny czas formowania planety z tą różnicą, że nie będzie klasyfikowany. Człowiek wtedy będzie juz historią.

Zaraz, zaraz. Więc jak to, Karpaty i Pireneje ? Czyżby Gerlach i Pico de Aneto byli rodzeństwem? Oczywiście – i relacja ta oparta jest na mocnej koligacji. Obydwoje należą do rodu Alpidów – to fakt geologiczny. Pomimo niezwykłej złożoności procesów, które kształtowały obydwa masywy widzę te dwa szczyty jako bardzo sobie bliskie. Władca Karpat i odległy Król Aragonii są związani nie tylko z racji wspólnych narodzin.

Greckie słowo „pir” oznacza „ogień” i od niego wzięła się nazwa masywu górskiego Pireneje. Dlaczego „Góry Ognia” ? Otóż nazwano je tak, gdyż pasterze w tych rejonach wypalali trawę na potrzeby tworzenia pastwisk dla stad krów i owiec, będących podstawą ich egzystencji.

Spójrzmy teraz na mapę Karpat. Ogniste szczyty Palenicy, Żaru, Żarka, Krzesanicy to przecież odpowiedniki greckiego słowa „pir”. Wypalanie trawy pod pastwiska dla zwierząt miało miejsce w wielu górskich zakątkach Europy. Zarówno Karpaty jak i Pireneje były domem dla ludzi, którzy związali z górami swój byt. Lud zamieszkujący oddalone od siebie o ponad 2500 kilometrów tereny górskie w podobny sposób organizował życie. Jak król aragońskich szczytów Aneto spogląda na pasterzy błądzących po „górach ognia” tak pan karpackich masywów Gerlach dogląda stada rozsiane po niezliczonych halach.

Pewnie etnografowie juz kreślą słowa polemiki, że to zbyt proste, że zbyt ogólne i że to nie tak. A w ogóle po co poezję mieszać z życiem. No właśnie, po co ?

Moja podróż w Pireneje była na wskroś poetycka. Po raz kolejny odkryłem, że nie istnieje coś takiego jak rzeczywistość. Albo inaczej. Jest ona przepełniona czasem obecnym i minionym, skojarzeniami i porównaniami, stanami grozy i zachwytu. Wciąż towarzyszyło mi uczucie przenikania innej rzeczywistości, jakby z kamiennych ścian spoglądały na mnie duchy przodków i zdobywców. Co najdziwniejsze, nie czułem się na pirenejskich szlakach obco pomimo tego , iż byłem tam po raz pierwszy w swoim życiu. Jakbym mój życiowy bagaż był otwarty na czekające na mnie cuda, jakbym gotowy był na nieziemskie odczuwanie. Dziwne to uczucie, jakbym czytał dziewiczą księgę, ale znał dobrze jej bohaterów. Poznajmy tych, którzy poświęcili swój czas i zechcieli razem ze mną wędrować przez Pireneje.

Duch zamierzchłych czasów przenika Pireneje. Począwszy od mitycznego powstania, poprzez dzieje ludów po obu stronach grani, aż po historie ludzi eksplorujących ten masyw wszędzie wyczuwa się obecność starych duchów. Najbardziej charakterystycznym miejscem na którym w niezwykle widomy sposób odcisnęła opowieść z pogranicza mitu i historii jest szczerba w głównej pirenejskiej ścianie zwana Wrotami Rolanda. Tak, to ten sam Roland – bohater średniowiecznego eposu rycerskiego, siostrzeniec Karola Wielkiego, którego męstwo znane było w całej Europie. Przykładnie prawy i oddany cnotom wszelkim, łączył w sobie odwagę świętego wojownika z zacnym posłuszeństwem i dobrocią. Ale co ma wspólnego jego prawość z pirenejską granią i jakie losy zaprowadziły go na górskie szczyty? W VIII wieku podczas jednej z hiszpańskich wypraw na
niewiernych dowodził tylną strażą wojsk frankońskich. Święta wojna przeciwko Saracenom przybrała jednak niekorzystny dla nich obrót i Roland musiał wycofać się z zajętych pozycji. Otoczony przez armię arabską dzielnie walczył, lecz stopniowo oddawał pola żołnierzom z zakrzywionymi szablami. Wkrótce, jak podaje kronikarz, Roland oparł się o mur Pirenejów tłukąc zaciekle wroga. Jednak przewaga Saracenów była miażdżąca i śmierć zajrzała rycerzowi w oczy.

Spojrzał na najcenniejszą rzecz jaką miał przy sobie, potężny miecz Durandal, który bezlitośnie ciął wroga. Broń wykonana ze świętych stopów, zawierająca relikwie wielu świętych był w średniowieczu uosobieniem powodzenia w walce. Niebiańskie siły pomagały jego właścicielowi w walce z każdym wrogiem. Miecz nie mógł wpaść w ręce niewiernych. W ostatniej decyzji swego życia Roland z całą siłą uderzył Durandalem w pirenejską skałę by raz na zawsze go zniszczyć. Miecz wytrzymał – główna grań Pirenejów pomiędzy sięgającymi nieba szczytami rozpadła się tworząc stu metrową wyrwę nazwaną na cześć jej twórcy Wrotami Rolanda. Powstała w ten sposób brama pomiędzy dwoma światami. Strzelistymi i poszarpanymi Pirenejami francuskimi a pustynnymi Pirenejami hiszpańskimi. Wrażenie niezwykłe. Gdy staniemy na granicy nie dowierzamy własnym oczom. Przywędrowałem tu percią mieniącą się wszelkimi kolorami. Mijałem wodospady, trawiasto-kamieniste podejścia, rumowiska skalne otoczone potężnymi szczytami. I nagle stanąłem na grani w bezruchu w przeświadczeniu, że ktoś mami moje oczy. Za moimi plecami zostawiłem falujące morze zielono-brązowych olbrzymów, które po przejściu przez Wrota Rolanda rozsypało się na tysiące kształtów. Krajobraz przekształcił się w spalony żółtoczarny teren, porozcinany olbrzymimi kanionami, pofałdowany w jakiś niemożliwy do ogarnięcia sposób. Upalny teren przypominał jałowe, kamieniste ciasto wyrabiane siłami przyrody, której zamiarów nie mogłem nawet w przybliżeniu ogarnąć. Ordesa.

Siedziałem na szczycie trzytysięcznika La Taillon patrząc na świat, którego widoczne dwie części ukształtowane zostały w tak różny sposób. Pireneje ukazały mi swą graniczność. Na północy sprawiały wrażenie bujnego, rozpędzonego i żyznego korowodu szczytów. Na południu zamierały w ogromnej i suchej pustynnej rzeczywistości. Po granice horyzontu otaczało mnie morze szczytów. Patrzyłem bez myśli, zatopiony we wrażenia i chłonąłem otaczające mnie piękno. Rozpoznawałem poszczególne kolosy. Spoglądałem na trzy skamieniałe siostry: górujący na wschodzie Marbone, potężny Monte Perdido, którego ramieniem okrywał grzbiet Ramone. Dziwnie wykręcony La Cascue i nieco dalej Pimene, opadający ścianą do Cyrku Gavarnie. Majestatyczny Pic de Midi Biggore z sylwetką obserwatorium astronomicznego i charakterystyczny Pic Long.
Wreszcie król Vignemale, najwyższy szczyt francuskich Pirenejów, jakby nieco obrażony, odwrócony bokiem do mej osoby. Patrzyłem w kierunku grobowca Piren, na południowym wschodzie majaczył masyw Posets – wiedziałem, że za nim znajduje się najpotężniejsza Maladeta oraz najbliższe niebu Pico de Aneto.

Są chwile, które powinny trwać wiecznie.

Najwyższy szczyt głównej grani Pirenejów poraża swą potęgą. Cztery wierzchołki jak wieże kamiennego zamku strzegą ukrytych tajemnic a pionowe niemal ściany skutecznie odradzają wspinaczkę. Vignemale. U jego stóp rozciąga się olbrzymia przestrzeń zielono-zółtej trawy, która niknie w szaro-burych odcieniach lodowca Ossoue. Skąpany w słońcu granitowo-wapienny masyw bieleje na tle ciemnego nieba. Zawrót kolorów przesycony monumentalną, zastygłą siłą. To dom hrabiego Henry’ego Russella, najwyżej położona posiadłość Europy. Niezwykły człowiek, który związał swe życie z ukochaną górą. Gdy ujrzał po raz pierwszy Vignemale miał sześć lat, a jej obraz na zawsze wyrył się w jego duszy. Pokochał ja miłością jaką mężczyzna obdarowuje kobietę swego życia – wyjątkową i jedyną. Pomimo wędrówek po górach całego świata zawsze wracał do doliny Gaube, której zwieńczeniem była jego góra. Wsławił się odważną penetracją Pirenejów, wytyczał nowe szlaki i pokonywał niezdobyte dotąd szczyty. Na wierzchołek Vignemale wspiął się co najmniej kilkadziesiąt razy a historycy eksploracji odnotowali, że jako pierwszy człowiek na świecie stanął tam w zimie, co w połowie XIX wieku stanowiło nie lada wyczyn. W końcu hrabia Russell nie chcąc rozstawać się na dłużej z ukochaną zamieszkał w masywie Vignemale. Skalnym domem stały się jaskinie wydrążone przez niego w skale, gdzie od tego momentu przebywał i przyjmował wybranych gości. Ponoć najwyższa z grot nich znajdowała się kilka metrów pod głównym szczytem, skąd rozciągał się widok na tysiące szczytów i uśpione w dole osady zwykłych
ludzi. Sypialnia na dachu Pirenejów, ponad trzy tysiące metrów ponad ludzkimi troskami. Czyż można wyobrazić sobie coś bardziej ekscentrycznego i podniecającego ? Na szczęście jego szaleństwo spotkało się ze zrozumieniem, na szczęście byli wokół ludzie, którzy docenili piękno jego ducha. Włodarze miasteczka Gedre wydzierżawili hrabiemu masyw Vignemale za symbolicznego 1 franka rocznie. Od tej pory mógł przyjmować gości w swej górskiej posiadłości, do której miał pewne prawo. Miłość znalazła oparcie w cywilnych zaślubinach a hrabia Russell w panteistycznej symbiozie oddawał swą duszę mistycznym wizjom. Był na swoim miejscu i czuł się spełniony. Był szczęśliwy.

Tak różne rzeczy kryją się pod pojęciem dom.

Dom to wspólnota lub samotność. Dojaśnijmy temat, zatrzymajmy się na moment. Pirenejski mur nie zawsze stanowił barierę dla ludzi mieszkających po obu stronach grani. Najlepszym przykładem patrzenia na nie, jak na wspólne miejsce pobytu, jest przepiękna dolina Marcadou. W języku miejscowych górali jej nazwę można tłumaczyć jako „miejsce targu”. I tak też było. Przez cały rok użytkowana była zarówno przez francuskich pasterzy, którzy wypasali swe stada do końca lipca, a następnie przekazywali ją hiszpańskim braciom. Wspólne ogniska, śpiewy i tańce rozbrzmiewały po obu stronach granicy. Tak jak na Pilsku i na pobliskim Taneczniku żywieccy pasterze wraz ze zbójnikami ze słowackiej Orawy po całodziennym wypasie raczyli się miodem i okowitą. Zapominano tej nocy o waśniach, sporach i skradzionych baranach. Ucztowano wspólnie ciesząc się, że życie daje im tak wiele. Dla kontrastu zerknijmy na inne miejsce w Pirenejach. Na terenie Ordesy, zagubiona w granitowo-wapiennym labiryncie, leży wioska Escuin. Nigdy nie była tłoczną osadą, w latach jej największego rozkwitu w połowie XIX wieku przebywało w niej niecałe 200 osób. Mieszkali w kilkunastu kamiennych chatach, starając się przeżyć w pustynno-kamiennej ojczyźnie. Góry ustalają surowe zasady dla swych dzieci. Populacja wsi stopniowo malała, a pod koniec ubiegłego stulecia osada prawie całkowicie odeszła w zapomnienie. Jednak życie nie zgasło. Z niedowierzaniem przeczytałem, że niedawno mieszkał w niej jeden pasterz, samotny góral związał swe życie z Escuin. Zastanawiałem się co czuje człowiek, żyjący samotnie w tak surowych warunkach. Jakie obrazy widzi, gdy przebudzi się w nocy ze świadomością ogromnej pustki jaka go otacza. Czy odczuwa szczęście, że całe górskie królestwo należy tylko do niego, czy też przeklina swój samotny los ? Jedno z pytań, na które nigdy nie otrzymamy odpowiedzi. Dwukrotnie w Pirenejach doświadczyłem uczucia przenikania się pozaziemskiej rzeczywistości, ze znaną nam przestrzenią. Po raz pierwszy miało to miejsce, gdy znalazłem się w miejscu otoczonym skalnymi ścianami, które odcinały resztę świata od pagórkowatej, pokrytej soczysta zielenią krainy. Najdłuższy polodowcowy Cyrk Troumouse, miejsce fantazji pijanych sił przyrody. Fioletowe kwiaty na tle wapiennych murów tworzyły nieprawdopodobne gobeliny plecione refleksami słońca. Z ram normalności wyrwał mnie widok granatowych stawów z żółto-zielonymi wyspami, na których leniwie odpoczywały stada krów. Jak namalowany tani obraz, kreślony ręką naiwnego pejzażysty ukazał mi się widok, który artysta określiłby mianem kiczu. Przerysowany, przekolorowany, zbyt ostry w swej prostocie, do którego barwy dobierało roześmiane dziecko. Błogi, niczym nie mącony nastrój naturalnego spokoju i bezpieczeństwa obezwładnił każdy z moich zmysłów. Tutaj nie było czasu, nie było tykania. Widok Edenu. Dokładnie tak wyobrażałem sobie rajski stan uśmiechniętego półsnu. Po raz drugi doświadczyłem tego stanu zagubiony na skalistych perciach Rezerwatu de Nouvelle. W palącym słońcu schodziłem z przełęczy Madameta, nieprzygotowany na widok, który przyczaił się za kolejną skalną przestrzenią. Pireneje znowu wydobyły ze mnie obraz przechowywany we mnie, gdzieś bardzo głęboko. Jak wspomnienia z dzieciństwa czasem dochodzą do głosu tak we mnie widok ten wywołał najwierniejsze skojarzenia z polaną usianą aniołami, którą tak dobrze znałem z obrazu wiszącego w domu moich dziadków.
Schodziłem nad brzeg jeziora o barwie nieba, nierealnie zawieszonego w dumnych górach. Szczyty chroniły go przed wszystkim co ziemskie, a każdy krok potęgował we mnie uczucia siły i nadrealnego szczęścia. Znów doświadczałem metafizycznego dotyku, którego źródła znajdywały się poza obszarem zmysłowego poznania. Gdy na moment zamykałem oczy, bałem się że po ich otwarciu raj zamknie się na mnie. Na szczęście bogowie byli tego dnia łaskawi, niebo nie znikało, a ja z każdym krokiem czułem się pełniejszy. Zostałem wtedy całkowicie pochłonięty przez świat – pokazał mi swoją boskość i dał to co mógł dać najpiękniejszego. Przyjął mnie do siebie jako swoją maleńką część i obdarował uczuciem wiecznego piękna i radości.

To nie jest relacja z podróży, to nie jest przewodnik po Pirenejach. Moje myślenie o tych górach dopiero chyba się rozpoczęło i wydarzyło się coś co nazwałbym „wkomponowaniem” we mnie tego masywu. Zobaczyłem je tylko na pozór odległe od moich beskidzkich szlaków. Gdy wędrowałem kamienistymi perciami starałem się szukać różnic bądź znajdywać analogie z mą górską codziennością. Patrzyłem na charakterystyczne kamienne schroniska Refuge de Roland czy Refuge de Wallon i przypominałem sobie te nasze drewniane na Rysiance i Lipowskiej. Poczułem swoiste uzupełnianie się gór. Jak rozpiętość między dniem i nocą zawiera w sobie wszystkie niuanse świtu oraz paletę zachodu słońca – tak wiele jest odczuć związanych z charakterem górskiej krainy. Niewyczerpanie pięknej. Być może czułem to intuicyjnie, lecz dopiero dzięki Pirenejom zrozumiałem, że jak w rodzinie każdy ma swoje miejsce tak i poszczególne pasma górskie charakteryzują się unikatowym i swoistym dla siebie pięknem, bez wartościowanie na lepszych i gorszych.

Połączyłem nicią moją Babią Górę z Pico de Aneto.

Autor: Robert Słonka